Co kryją podziemia pod wałbrzyskim zamkiem Książ? Być może jeszcze jakieś tajemnice, ale sporo wiadomo już teraz. Jaka jest rzeczywistość?
Zanim opiszę podziemia pod zamkiem "Książ" warto Czytelnikowi podsunąć kilkanaście myśli, spostrzeżeń i bezspornych faktów. Na temat funkcji, miejsc, czasu powstania, a zwłaszcza ukrytych gdzieś skarbów narosło tyle mitów, że napisano już na ten temat półkę książek i nakręcono kilometry taśmy filmowej. Ostatnich kilkanaście lat zaznaczyło się dziwnym zjawiskiem. Im dalej od wojny, tym więcej świadków (oczywiście anonimowych) pamiętających ze szczegółami miejsca, daty, transporty, tajemnicze zdarzenia. Panuje powszechne przekonanie, że niemal wszystkie podziemia wypełnione są zagrabionym złotem. Wszelkie transporty wojskowe wiozące skrzynie musiały koniecznie wieźć poskładaną bursztynową komnatę. Ktokolwiek był żołnierzem w czasie II wojny światowej może powiedzieć, że niemal wszystkie ładunki wojskowe były pakowane w skrzynie. Amunicja, sprzęt łączności, części zamienne, nawet zwykła żywność przewożone były w skrzyniach. W skrzyniach były cenne dokumenty sztabowe i... musiały też być zagrabione dobra. Ale ile ich było w porównaniu do skrzyń z milionami ton wojskowego wyposażenia? Zapewne znikomy ułamek promila. Sama logika podsuwa wyliczenie, że podpatrzone gdzieś (naprawdę!) rozładunki skrzyń dotyczyły typowego wyposażenia wojskowego a nie transportów złota.
Rosnąca liczba "naocznych świadków" bierze się najczęściej z chęci napisania kolejnej "sensacji". W społeczeństwie zanika czytelnictwo prasy, zagrożone zamknięciem redakcje gazet ratują się pisząc najróżniejsze głupoty. Te zaś podchwycone przez konkurencyjne tytuły robią "kolorowy szum", zwłaszcza w wydaniach na weekend. Spirala się wzajemnie nakręca. Nic tak nie wzmacnia ciekawości, jak znalezione złoto, kościotrupy, stara broń i tajemnicze bronie. Czasami telewizja też coś dorzuci od siebie. To, że prawie nic nie udało się odnaleźć przez dziesiątki lat nie ma specjalnego znaczenia. Wszak hitlerowcy byli dokładni, dobrze przemyśleli i ukryli wszystko. Na straży skarbów pozostawili fanatycznie wiernych członków SS, którzy tylko udawali, że są Polakami. Wtapiali się w polską ludność i czuwali. Ich zadaniem było głównie mordować tych, którzy zbytnio zbliżą się do skarbów. Swoją rolę owi "stróże" pełnili przez długie lata po dziś dzień.
Tych SS-manów musiało być bardzo dużo, skoro "wszystkie miasta miały podziemne fabryki" a "podziemna sieć korytarzy oplata wszystkie poniemieckie miasta". Podobnych bzdur przytaczać można sporo, można się z nich pośmiać, gdyby... Jest nadal bardzo dużo ludzi, którzy w to święcie wierzą. Przez ćwierć wieku uprawiania przewodnictwa przekonałem się, że nawet wyższe wykształcenie i dobra wiedza ogólna nie przeszkadza w podzielaniu fantastycznych poglądów. "Przecież o tym pisały gazety!!!" jest zawsze ich ostatecznym argumentem w sporze z argumentami, logiką i faktami.
Może kilka polemicznych zdań. III Rzesza pod koniec wojny przenosiła produkcje zbrojeniową pod ziemię, ponieważ od 1943 przewagę w powietrzu miało lotnictwo alianckie. Do budowy podziemnych fabryk zupełnie nie nadają się tereny polodowcowe. Wysoki poziom wód gruntowych przy budowaniu głębokich podziemi wymuszał bezustanne pompowanie tychże wód na zewnątrz. W razie awarii pomp, czy zasilania groziło to zalaniem. Drążenie komór w wodonośnych warstwach jest technicznie bardzo trudne i kosztowne, tańsze jest kucie w litej skale. Podziemne fabryki powstawać mogły więc tylko w skałach (w górach czy na wyżynach), gdzie lekkie pochylenie ku wyjściu zapewniało grawitacyjny wypływ wód. Dziesiątki miast na Ziemiach Odzyskanych a zbudowanych na piaskach nie miało żadnych dużych podziemi.
Na wybudowanie podziemnych wielkich komór potrzebne były materiały budowlane i sprzęt techniczny, który trzeba było dowieźć jakimiś drogami. Potencjalne skarby też trzeba dowieźć w pobliże wyrobiska, wnieść je do wnętrza i ukryć na dłuższy czas, najlepiej wysadzając dynamitem wejście. Takie postępowanie blokowało na całe miesiące dostęp do zawartości, bo dopiero regularne prace górnicze mogły oczyścić chodniki z zawału.
Sama ewakuacja wartościowych dla hitlerowców dóbr z Wrocławia przypada na przełom stycznia i lutego 1945r., akurat wtedy była bardzo ostra zima. Drogi, zwłaszcza górskie były skute lodem i zasypane śniegiem. W takich warunkach raczej nie można dostać się do oddalonych sztolni. A tragarze do transportu po lasach? Do noszenia ciężkich skrzyń w górach w głębokim śniegu trzeba licznych silnych ludzi. Jak ich znaleźć w warunkach pospiesznej ewakuacji wszystkiego i wszystkich? Jak przy tym zachować pełną tajemnicę, skoro potrzeba tak dużo chodzić z ładunkiem?
W Sudetach jest setki sztolni pamiętających często czasy średniowiecza, ale dotarcie się do nich z dużym ładunkiem, po ścieżkach i bezdrożach jest w opisanych okolicznościach mało prawdopodobne. Pozostają podziemia łatwo dostępne dla samochodów. Najbardziej prawdopodobnym miejscem jest sztolnia "Czarna" w Złotym Stoku. Przekrój sztolni pozwalał na wjazd ciężarówki (takiej sprzed 50 lat). W 1945r. dokonano w niej odstrzelenia dynamitem korytarza w dwóch miejscach odległych od siebie o kilkadziesiąt metrów. Powstały dwa duże zawały. Po co to zrobiono? Co jest w obszarze między zawałami? Na potrzeby podziemnej trasy spływu łodziami próbowano wybrać jedną część. Nie udało się, bo cały czas zawalają się skały. Wygląda na to, że użyto dużego ładunku materiałów wybuchowych i przez to strefa odstrzału jest bardzo spękana. To właśnie przez ów zawał ten śmiały projekt, jedyny w Sudetach, nie doczekał się realizacji. Z wojskowego punktu widzenia było to działanie zupełnie bez znaczenia. Kopalnia arsenu nie była żadnym strategicznym obiektem dla gospodarki wojennej. Dojazd do Złotego Stoku nie musiał sprawiać specjalnego kłopotu. Dużo przesłanek przemawia za ukryciem właśnie tam czegoś cennego.
Zupełnie inaczej jest w Książu. Kompleks podziemi pod tym zamkiem pełnić miał raczej funkcje centrum dowodzenia. Zamek był miejscem o wzmożonym ruchu ludzi, położony blisko dużych miast, więc wszelka produkcja a tym samym transport surowców i gotowych produktów narażony zawsze by był na setki niepowołanych oczu. Hipotezę o budowaniu tam podziemnej fabryki należy zdecydowanie odrzucić.
Należy podkreślić, że wszystkie budowane w okolicach podziemne kompleksy nie zostały dokończone. Najbardziej zaawansowane prace były właśnie pod Książem. Pełny cykl wykonania podziemi obejmował: drążenie chodników, budowanie szalunków drewnianych i zbrojenia z prętów stalowych, zalewanie betonem (najpierw dolna część - a po zastygnięciu betonowano strop górny i dolny), usunięcie szalunków. Dalej miało być zainstalowanie infrastruktury technicznej: kabli, wentylacji, wody pitnej. Większość podziemnych kompleksów w G. Sowich ma niewielką część chodników i komór wybetonowanych. Pod Książem jest odwrotnie - tylko nieliczne korytarze są w gołej skale. Po hitlerowcach pozostały tylko betonowe ściany i chodniki przygotowane do zabetonowania. Żadnych urządzeń technicznych, maszyn produkcyjnych tam nie było. Zamek "Książ" zbudowany jest na skalnym, długim cyplu, z trzech strony podciętym przez rzekę. Do podziemi prowadzi kilka wejść. Pozwalało to przejść na obie strony doliny. Tym też różni się od pozostałych podziemnych kompleksów. Stan techniczny ścian jest bardzo dobry. Tylko woda przesączająca się przez skały i betonowe stropy tworzy czasami stalaktyty i makarony. W jednej małej komorze jest małe jeziorko, które stanowi "podręczny magazyn" wody dla przyrządów pomiarowych.
Te wybetonowane komory robią imponujące wrażenie. Pomieścić mogą duży wagon osobowy. Ale to jedyne podobieństwo do schronu na całe pociągi. Wszelkie opowieści o wjechaniu pociągu ze złotem w podziemia Książa włożyć trzeba między bajki. Gdyby coś takiego miało by miejsce, to musiałby istnieć rozjazd z bocznicą w stronę zamku na trasie ze Świebodzic. Nigdzie takiej zwrotnicy nie było i nie ma! Po co jednocześnie robić wielkim nakładem środków ponad dwukilometrowy tunel do zamku? Na podziemny schron dla pociągu sztabowego wystarczy najwyżej 100 m. Takich racjonalnych argumentów bardzo wiele osób nie przyjmuje.
Pozostały wielkie przestrzenie wybetonowanych korytarzy, kilka wybetonowanych komór, boczne wejścia i wielki pionowy szyb na windę. Wyrobiska te należały po wojnie do wojska. Na wniosek geografów i geologów wojsko odstąpiło je dla Polskiej Akademii Nauk na cele naukowe. Krótki, poziomy korytarz wychodzący na tarasy zamkowe pozostawiono wolnodostępny dla turystyki. Kończy się on zamurowaną ścianą, za którą niewiele dalej jest zasypany pionowy szyb windy. Do wypełnienia tego ponad 30m. pionowego wyrobiska użyto gruzu budowlanego (ewidentny błąd w sztuce). Materiał ten pod wpływem czasu kruszeje i zapada się. Górny otwór tego szybu znajduje się tuż przy głównym wejściu do zamku, na trawniku tuż pod oknami Sali Maksymiliana. Widać tam było niedawno pofałdowaną powierzchnię zieleni, którą co kilka lat niwelowano i... która znowu się zapadała. Teraz wykonano betonowy "korek", który z góry opiera się na litej skale i dopiero nad nim ułożono trawnik.
90% tuneli użytkuje Komitet Badań Kosmicznych wraz z Instytutem Sejsmologii. Bardzo korzystna struktura skalna, położenie na samej krawędzi głównego uskoku sudeckiego (jest on nadal aktywny sejsmicznie!) oraz duże oddalenie od tras komunikacyjnych bardzo odpowiadało technicznie na zainstalowanie sejsmografów. Umieszczono tam najpierw sejsmografy produkcji czeskiej. Trzeba nadmienić, że drgania skorupy Ziemi mierzy się zawsze w trzech osiach X, Y i Z. Stąd sejsmograf składa się z trzech jakby oddzielnych urządzeń, odpowiednich do każdej osi, oraz z urządzenia rejestrującego. Obecnie zapisuje się drgania na nośniku elektronicznym i (jeszcze po staremu) graficznie na papierze. Dawne sejsmografy czeskie pozostały w swoich betonowych silosach, a w komorze naprzeciwko zainstalowano nowe amerykańskie, znacznie dokładniejsze i... mniejsze.
Do pracy sejsmografów potrzebne są zaledwie niewielkie salki. Podziemia w Książu są jednak bardzo duże, więc nasunęło to pomysł wybudowania tam przyrządu do pomiaru zmian ruchu całej skorupy Ziemi w zależności od położenia względem ciał niebieskich. Najbardziej znane są zmiany poziomu wód w oceanach zwane przypływami i odpływami, które to są zależne od położenia Księżyca. Ale siły grawitacji w minimalnym stopniu "wybrzuszają" też skorupę Ziemi. Do zmierzenia tych minimalnych odkształceń służy specjalnie skonstruowane urządzenie pomiarowe.
Urządzenie to zbudowane jest z... plastykowych rur kanalizacyjnych wypełnionych czystą wodą. Zmiana pod wpływem grawitacji ciał niebieskich, owe wykrzywienie lustra cieczy jest mierzone laserowo. Dokładność pomiaru jest tak wielka, że można pomierzyć tę metodą główkę zapałki między Książem a Poznaniem. Przy takim badaniu woda musi być idealnie gładka. Nie może jej zburzyć żadne falowanie - żadne drganie. Kroki człowieka po betonowych korytarzach i nawet spadające krople wody bezpośrednio na powierzchnię rur są w stanie zakłócić pomiar. Dlatego w trakcie pomiarów, praktycznie przez całe tygodnie nikt nie wchodzi do wnętrza sztolni. Przed "uderzeniami" kropli wody rury zabezpieczone są osłonami i ekranami. Przypomina to trochę osłony rur ciepłowniczych.
Niemal 100% wilgotność we wnętrzu sprawia sporo problemów. Po pierwsze kapie woda wzbudzając drgania. Po drugie precyzyjna elektronika wymaga specjalnego wykonania. Szybko korodują śruby, elementy mocujące, obudowy blaszane. Najlepiej wytrzymuje plastyk, więc do mocowania aparatury używa się często śruby mocujące... do desek sedesowych. Kiedyś na potrzeby Książa wykupiono cały ich zapas w Warszawie wzbudzając wielkie zdziwienie sprzedawców.
Pozyskiwane dane przesyłane są elektronicznie na powierzchnię do komputerów. W niewielkim budyneczku za kasą z biletami mieści się lokalna centrala. Sejsmografy pracują całą dobę a rejestratory graficzne rysują. Z wykresów odczytać można tąpnięcia górnicze w kopalni miedzi w Głogowie, trzęsienie ziemi na Tajwanie, Nowej Brytanii czy Rumunii. Przerażenie wywołuje wykres z trzęsienia ziemi w Indiach Zachodnich 26.01 2001 r. Wystarczy skojarzyć zrównane z ziemią całe miasta i linie wykresu... Rysik odbijał się wtedy od granicznych zderzaków, bo drgania nie mieściły się już na rysunku!. Odległość tysięcy kilometrów nie ma tutaj żadnego znaczenia... I pomyśleć, że myśmy wtedy smacznie spali...
Dane takie zbierają komputery na całym świecie. Po analizie setek odczytów z sejsmografów wiadomo: kiedy, gdzie, na jakiej głębokości i z jaką siłą zdarzył się kataklizm. Dopiero tutaj widać, że obserwatorium w Książu jest to prawdziwy kawałeczek naszej globalnej wioski.
Warto wspomnieć jeszcze o jednej (zanikającej już) tajemnicy podziemi Książa. Cała aparatura, komputery, oprogramowanie, środki łączności warte (podobno) milion dolarów została nam... podarowana przez USA w początku lat 90-tych. W zamian za... dyskrecję i przekazywane wyniki pomiarów. Tajemnica prezentu tkwi w tym, że im bliżej atomowych rosyjskich poligonów atomowych tym dokładniejsze pomiary sejsmograficzne prób nuklearnych. Ów dar otrzymaliśmy sporo lat zanim przystąpiliśmy do NATO. Widać komuś się opłacało.
Pod tak grubą warstwą skał mierzy się jeszcze przenikliwe promieniowanie kosmiczne za pomocą specjalnych przyrządów.
Prawdziwą zmorą obsługi są poszukiwacze skarbów, "rozgrzani do białości" przez książki, programy telewizyjne i prasę. Usiłują oni sforsować solidne drzwi stalowe w wejściu do podziemi. Najczęściej im się to nie udaje. Próby wywiercenia zamków patentowych kończą się najczęściej zablokowaniem drzwi. Naprawy są mozolne i kosztowne. Nawet skuteczne ich sforsowanie jest bez sensu. Nie ma tam niczego godnego do ukradzenia. Komputery są nad ziemią, kable są cieniutkie i miedzi jest w nich bardzo mało. Sejsmograf trudno wynieść i jeszcze trudniej sprzedać. Natomiast tupot ludzkich kroków po betonowej posadzce powoduje drgania lustra wody i... alarm na powierzchni.
Charakter pracy urządzeń pomiarowych decyduje o tym, że nie można wprowadzać do podziemi turystów. W trakcie konserwacji, doraźnych napraw wchodzi do nich obsługa. Mogą się wtedy przy okazji szkolić inne osoby. Jest to jednak bardzo rzadko.